sobota, 8 marca 2014

Rozdział II

        Zmieszana stałam na wzgórzu, ryjąc czubkiem adidasa kreskę w ziemi. Nie patrzyłam na Nico, który, wręcz przeciwnie, wwiercał we mnie wzrok. Milczał, ale czułam, że jest spięty. Zaczęłam się rozglądać, czekając, aż się uspokoi.
       Obóz Herosów był piękniejszy w opowieściach Leta, choć wszystko oddał z wielką dbałością o szczegóły. Zupełnie jakby tu kiedyś był. W oddali sosna, na której połyskiwało coś złotego. Obok leżał olbrzymi smok, pilnujący drzewa przed niebezpieczeństwami. U stóp wzgórza pole truskawek zajmowały jakieś pięć metrów kwadratowych, tak na moje oko, ale matma mnie nie lubi. I vice versa. Ścianka wspinaczkowa plująca lawą, morze. Myślałam, że to wszystko sobie tylko wymyślił, ale to prawda. Na moją twarz wtargnął radosny uśmiech szaleńca. Rozglądając się zauważyłam jeszcze kilkanaście domków w różnych kolorach, każdy inaczej przystrojony, trochę dalej był pawilon jadalny, po drugiej stronie Obozu arena.
 - Wspaniale, prawda? - szepnął w mojej głowie przyjemnie buczącym głosem Beleth. Pokiwałam głową. Dopiero po chwili zarejestrowałam, że Let jest przy mnie. Zawiał chłodny wiatr, mówiący, że wszyscy nas dogonili. Teraz się śmiali. Też zaczęłam chichotać, a po chwili siedem mocniejszych podmuchów kilkakrotnie mnie obróciło w miejscu, unosząc delikatnie w powietrze.
 - Tak się cieszę, chłopcy. Bałam się o was - mruknęłam cicho. Nagle podskoczyłam. Lodowata dłoń Nika znajdowała się na moim ramieniu. Odwróciłam się do niego, nie przejmując się tym, że ciągle miałam wielkiego banana na twarzy.
 - Do kogo mówisz? - spytał rzeczowym tonem. Wbiłam wzrok w trawę, nie odzywając się. - Odpowiedz - rozkazał, chowając miecz.
 - Do przyjaciół - burknęłam cicho. Kiwnęła głową, jakby to wszystko wyjaśniało. Nie zapytał o nic, ale jego wzrok był nieprzenikniony. Nie umiałam stwierdzić, czy myśli, że zwariowałam, czy mi wierzy.
 - Chodź ze mną - powiedział i ruszył w dół zbocza jak gdyby nigdy nic. Z braku laku poszłam za nim.
       Szliśmy przez Obóz nie odzywając się do siebie i tylko wyczuwalna obecność chłopaków dodawała mi pewności. Weszliśmy pomiędzy ruchliwy tłumek nastolatków. Wszyscy się na mnie gapili jakbym była co najmniej jakąś kosmitką. Ignorowałam to, bo Zel co chwila rzucał się na kogoś i wytrącał mu z rąk to, co akurat w nich miał. Kilka razy próbowałam go powstrzymać, ale to nie skutkowało, więc sobie w końcu darowałam. Szłam tylko za Nico ze spuszczoną głową.
       Trzydzieści sekund po ostatnim ataku wpadłam na jakąś twardą poruszającą się kupę złomu, którą okazał się nastoletni... chochlik. No sorry, ale jego twarzy inaczej nie dało się opisać. Mógłby być jeszcze elf, ale... no... Oboje wylądowaliśmy na ziemi, zasypani górą metalowych części, które wypadły mu z rąk.
 - O, w ciapkę! - zawołałam, rzucając się, żeby je pozbierać. - Bardzo przepraszam. Cholera, niezdara ze mnie. Powinnam patrzeć, dokąd idę. Już ci pomagam. Rany, jestem trochę rozkojarzona. Trafiłam do miejsca ze swoich snów, a leki powoli przestają działać, więc moje ADHD zaczyna wariować. Chociaż może i lepiej, że to ono, a nie mój mózg. A może on też? Kto go wie...
       Byłabym tak nawijała dalej, gdyby mnie nie szturchnął palcem w pierś, żebym się przewróciła na plecy. Naprawdę nie wiem, skąd mi się to bierze, ale jak już zacznę gadać, to nie umiem przestać.
 - Cichaj - zaśmiał się głośno chłopak. Miał brązową skórę, czarne włosy i słodki uśmiech rozrabiaki. Przypominał radosnego chochlika ze spojrzeniem sugerującym, że przedawkował kofeinę. - Jestem Leo Valdez, Panno Nie-Mogę-Przestać-Paplać. A ty?
 - Maddy - parsknęłam na przezwisko, które mi wymyślił. Kojarzyłam go z opowieści Beletha. Oj tak, był dokładnie tak samo zdrowo kopnięty. - Jeszcze raz przepraszam za te... co to jest?
 - Części silnika elektrycznego - odparł, wstając i wyciągając ręce. Razem z Nico zaczęliśmy wciskać mu złom, a on wyliczał: - Szczotki, one dostarczają prąd do silnika, komutatory, które zmieniają kierunek prądu w ramce, magnesy, które wytwarzają pole magnetyczne niezbędne do wprawienia ramki w ruch i wirnika, czyli ta ramka. To ta część jest wprawiana w ruch.
 - Nie zrozumiałam żadnego słowa poza "magnesy" - oświadczyłam, rzucając ostatnią część (chyba jedną ze szczotek) na górę sprzętu.
 - Wybacz, Leo, nie mamy czasu - wtrącił się Nico, łapiąc mnie zimną dłonią za nadgarstek. - Muszę ją zabrać do Chejrona.
 - Jasne, Nico - pokiwał ze zrozumieniem elf z ADHD. - A wiadomo już, czyim jest dzieckiem?
 - Nie została uznana - uciął di Angelo, odciągając mnie od Leona. Zdawało mi się, czy był bardzo zestresowany? Musiałam biec, żeby za nim nadążyć, chociaż byłam niewiele niższa od niego. Pomachałam do Leo na pożegnanie, a on tylko się uśmiechnął, odchodząc w swoją stronę. Zostałam doprowadzona do Wielkiego Domu. Właściwie to była tylko jego nazwa, bo z zewnątrz nie był zbyt duży.
 - Zostań tu - polecił mi Nico, znikając za drzwiami. Ściągnęłam wargi w słabym uśmiechu, po czym wzięłam się pod boki.
 - Chłopaki, wiedzieliście, że jestem herosem - spytałam w myślach moich przyjaciół, chociaż raczej wyszło mi z tego zdanie twierdzące.
 - W pewnym sensie, piękna, owszem - przyznał Fel.
 - Jesteśmy prezentem od twojej matki - dodał Let.
 - Ty serio, głupia, myślałaś, że sami z siebie zostaliśmy twoimi opiekunami? - zakpił Bel.
 - Morda, Belzebubie. Maddy, zawsze wiedzieliśmy, że jesteś półboginią, ale twoja matka kazała nam nic nie mówić, póki nie trafisz do Obozu - wyjaśnił Tanny.
 - Ale pomyśl, jaka to może być zarąbista zabawa być takim herosem - pocieszył mnie Zel.
 - To prawda, Madness. Bycie herosem to niesamowita przygoda, ale też niebezpieczna. Jednak pamiętaj, że my zawsze będziemy przy tobie - obiecał czułym głosem Sam.
 - Ej, Mad, widziałaś ten czarny miecz tego chłopaka? Jak wróci, bierz go i w nogi, kobieto, można to opchnąć na amazon.com - wyskoczył Lucek zupełnie nie nawiązując do tematu. Wykonałam facepalm, ale się uśmiechnęłam, patrząc za Nikiem.
 - Czyli to moja matka była boginią. Chłopcy, która to? - dopytywałam się.
 - Zabroniła nam mówić, póki sama nie uzna, że czas cię uznać - mruknął żałosnym głosem Zel.
 - To co wam wolno, do cholery? - zaczęłam się denerwować. Strasznie zmienne nastroje mam dzisiaj. To chyba przez odstawienie leków.
 ­- Chronić cię - odparli wszyscy chórem. Westchnęłam zrezygnowana.
       Stałam przed drzwiami Wielkiego Domu, bogowie wiedzą, ile czasu, dopóki ze środka nie wyszedł Nico, a za nim centaur Chejron, od pasa w górę dobrze zbudowany mężczyzna z brodą, a od pasa w dół wielki, biały ogier.
 - To Chejron, zobaczysz, jest naprawdę przewspaniałym nauczycielem i cudowną osobą - zapewnił mnie Samael. - Myślę, że go polubisz, kwiatuszku.
 - Witaj, jestem Chejron, dyrektor Obozu Herosów - przedstawił się. - Miło mi cię powitać wśród nas, Maddy. Czy mógłbym z tobą porozmawiać, nim Nico lub któryś z obozowiczów cię oprowadzi?
       Zerknęłam niepewnie na Nico, który pokiwał głową, uśmiechając się niewyraźnie.
 - Jasne, Chejronie - powiedziałam na tyle spokojnie, na ile się dało, sięgając potężnemu centaurowi zaledwie do pasa. Poszłam za nim, nie oglądając się. - O co chodzi?
 - Widzę, że już się trochę przyzwyczaiłaś. Cieszę się z tego. Zaprzyjaźniłaś się z Nico.
       Wybuchłam śmiechem.
 - Przyjaźnią bym tego jeszcze nie nazwała - stwierdziłam radośnie. Uśmiech zagościł na twarzy centaura. - Raczej jest to relacja oparta na tym, że ciągle go zaskakuję.
 - Właśnie o tym chciałbym z tobą porozmawiać. Nico opowiedział mi, że wiesz o nas bardzo dużo. Masz przyjaciela, który nas zna. Jak się nazywa?
 - Właściwie jest ich siedmiu - wyznałam odważniej, wiedząc, że chłopaki mnie nie podsłuchują. - Każdy jest inny. Ma inne imię, wygląd i charakter.
 - Widzisz ich? - zdziwił się.
 - Nie... nie do końca... Miałam jedenaście lat, kiedy ich poznałam. Opisali mi się. Tej samej nocy zobaczyłam ich we śnie. Pewnie uznasz mnie za wariatkę, ale właśnie dlatego byłam w psychiatryku, nie?
 - Nie przejmuj się, wszyscy półbogowie są trochę dziwni - zapewnił, mrużąc dziwnie oczy. - Jak się nazywają?
 - Jest Satan, Beleth, Belzebub, Azazel, Lucyfer, Mefistofeles i Samael - wyliczyłam na palcach, żeby się nie pogubić. - O Tanny'm wiem najmniej. Jest bardzo cichy i tajemniczy, ale mądry. Tylko zazwyczaj nie chce mu się odzywać, to straszny leń. Let zachowuje się jak nauczyciel i pilnuje, żeby pozostali nie przeginali. Podczas mojego pobytu w szpitalu dużo mi opowiadał o świecie. Wspaniałe historie o herosach, bogach i wielkich bitwach. Od niego wiem wszystko o Obozie i niektórych obozowiczach. Bel to świnia. Jest agresywny i wulgarny, często mam przez niego kłopoty - potarłam przedramię.
 - To on ci to zrobił? - przerwał mi, wskazując na moje ręce pełne siniaków i blizn. Skinęłam głową.
 - Rzucał przedmiotami, nie umie nad sobą panować - wyjaśniłam. - Zel to taki chochlik, który ciągle robi ludziom kawały i pakuje mnie na dywanik dyrektora. To on robi największe zamieszanie, jest trochę podobny do Leona. Lucek... - uśmiechnęłam się wesoło. - To jest mój mistrz. Zachowuje się jak złe sumienie w filmach, namawia mnie do złego i często mu ulegam. Więc za wszystkie ewentualne problemy z góry przepraszam. Fel to cham i skończony zboczeniec, nie potrafi sobie darować komentarzy jak się kąpię albo przebieram - potrząsnęłam głową. - A Sam jest milczący i najczęściej tylko się przygląda. Ale traktuje mnie jak matka dziecko, pomaga kiedy nie mogę sobie poradzić i pociesza.
 - Rozmawiasz z nimi? Słyszysz ich głosy?
 - Tak jakby... Kiedy się odzywają, to jakby byli w mojej głowie - powiedziałam spokojnie. Chejron nie wyglądał na zdziwionego całą moją opowieścią, jedynie na trochę zaintrygowanego.
 - Czyli... są wytworem twojej wyobraźni? - spytał ostrożnie. Wyczułam, że nie chciał mnie urazić, więc się nie zdenerwowałam.
 - Nie. Są wolnymi duchami, ale ja ich słyszę w głowie - wyjaśniłam.
 - Rozumiem - pokiwał głową, uśmiechając się ponownie. - Cieszę się, że do nas dołączyłaś. Poczekaj tu, przyślę do ciebie kogoś, aby cię oprowadził.
 - Nico?
 - Nie. Nico bardzo się męczy, gdy musi przenosić się cieniem sam, a co dopiero z kimś innym. Teraz będzie odpoczywać.
       Skinęłam na zgodę. Chejron pokłusował, machając ogonem, żeby odpędzić od siebie owady, i zostałam sama. To była bardzo dziwna rozmowa, bo właściwie nic z niej nie wynikło. Tylko kolejna osoba poznała sekret moich przyjaciół, ale jedynie Chejron nie uznał mnie za wariatkę.
       Długo już czekałam, aż ktoś po mnie przyjdzie, ale nadal byłam sama. Powoli zapadał zmierzch. Oparłam głowę o pień drzewa, pod którym siedziałam. Zamknęłam oczy, wyobrażając sobie, że znajduję się w cieplutkim łóżeczku, na mięciutkiej podusi, z milusim misiem do przytulenia. Ziewnęłam.
 - No wstawaj... - powiedział Lucyfer, "szturchając" mnie mocnym podmuchem wiatru. - Chyba, że zamierzasz spać na dworze. Jeśli tak, to ja polecam tę wielką sosnę przy wejściu do Obozu. Rąbnij runo jak smok zaśnie i zmiataj do domu.
 - Lucek, teraz tu jest mój dom, geniuszu - zaśmiałam się sennie. - Tylko szkoda, że nie dostałam miejsca do spania.
 - Nie martw się, Madds, jestem pewien, że za chwilę ktoś po ciebie przyjdzie - zapewnił mnie ciepło Samael i prawie wyczułam jego uśmiech.
       Rozejrzałam się i dostrzegłam między drzewami ruch. Podniosłam się powoli. Ruszyłam w tamtym kierunku.
 - Maddy! - czyjaś ciepła dłoń złapała mnie za ramię. Odwróciłam się gwałtownie, stając twarzą w twarz z Leonem.
 - Valdez! - krzyknęłam na niego. - Nie podchodź do mnie od tyłu, bo możesz zarobić.
       Leo zaczął się śmiać, po czym przeczesał włosy palcami, brudząc sobie czoło smarem.
 - No chodź - pociągnął mnie za rękę, nie przejmując się moim protestem.
 - Puść, albo za trzy sekundy zacznę wrzeszczeć - zagroziłam, zapierając się piętami. Jeden... olał mnie i szedł dalej. Dwa... nawet się nie obrócił, gdy nabierałam powietrza w płuca. Trzy... po Obozie rozniósł się mój krzyk. Zaczęłam piszczeć. Po prostu. Leo spojrzał wreszcie na mnie i to mocno zszokowany. Krzyczałam dopóki nie puścił mojej ręki. Wtedy się zamknęłam.
 - Na Zeusa, ale ty masz płuca - zaśmiał się, zatykając ucho. - Jesteś gwiazdą rocka czy co, że możesz tak zdzierać sobie gardło?
 - Spadaj - pokazałam mu język. - Dokąd mnie ciągnąłeś?
 - Do domku Hermesa - wyjaśnił z uśmiechem chochlika.
 - Tam trafiają wszyscy nieuznani półbogowie - wyjaśnił Sam. - Tacy jak ty.
 - Mogłabym być we własnym domku, a nie - prychnęłam. - Może jednak mi powiecie, kto jest moją matką, co?
 - Ehehehe, raczej no option, moja mała - zakpił ze mnie Belzebub ochrypłym głosem.
 - Drań!
       Wywróciłam oczami. Leo kłapał paszczą, najwyraźniej coś mi tłumacząc. Przekrzywiłam głowę.
 - Wybacz, mówiłeś coś? - zaśmiałam się cicho. Popatrzył na mnie jak na mocno kopniętą, ale jego mina wyrażała tylko bezgraniczny ubaw.
 - Tak się składa, że tak - potwierdził, ruszając dalej. Poszłam za nim. - Ostrzegałem, że jutro rano wyciągnę cię z wyrka o szóstej za to, że mnie nie słuchasz.
 - Powodzenia ci życzę, Valdez - pokiwałam z politowaniem głową.
 - Taa, jeśli mu się uda, postawię mu ołtarzyk - mruknął Fel, a Zel, Bel i Lucyfer zaczęli się głośno śmiać. Zawarczałam.
 - Dobra, Madds, tu dzisiaj śpisz - oznajmił po kilku minutach Leo, zatrzymując się przed sporym domkiem z odrapanymi drzwiami i farbą odłażącą od ścian. - Rano cię obudzę i zabiorę na obchód po Obozie. Zostaniesz zniszczona, jeśli każą ci walczyć na arenie.
 - No jaasne. A skąd wiesz? Może mam ukryty talent do rozwalania ludziom głów?
 - Nie wątpię, że talent do rozwalania masz... - przyznał z powagą, ale zaraz zaczął się śmiać. - ... tylko nie koniecznie głów. Bębenków w uszach, tak.
       Ręce mi opadły, ale też wybuchłam śmiechem. Powiedziałam mu dobranoc i weszłam do domku. Najbardziej zatłoczonego, hałaśliwego i radosnego pomieszczenia w jakim kiedykolwiek byłam. Przede mną spod ziemi wyrosło dwóch identycznych blondynów. Tylko jeden był kilka centymetrów wyższy od brata. Obstawiałam, że albo będą mówić razem, albo jeden będzie po drugim kończyć zdania. I się nie przeliczyłam.
 - Cześć, jestem Travis Hood - powiedział pierwszy.
 - A ja Connor Hood - rzucił drugi.
 - Jesteśmy synami Hermesa - dodał Travis.
 - I grupowymi Dziewiątki - wspomniał Connor.
 - I mamy zaszczyt gościć cię tu, póki nie uzna cię twój boski rodzic - zakończyli chórem.
 - Chłopaki, boję się - mruknęłam w myślach, patrząc na nich z lekko rozchylonymi ustami. - Oni są przerażający.
 - Jak większość dzieci Hermesa, nie przejmuj się, kochanie - poradził Sam, a w domku zawiał chłodny wiatr. Pokiwałam głową.
 - No tak... eee, gdzie będę spać? - spytałam bliźniaków, rozglądając się po pomieszczeniu, poszukując jakiegoś wolnego miejsca. Jeden z nich (Travis o ile się nie mylę, ale wolę nie sprawdzać, żeby nie wyjść na głupią) podszedł do ściany i wyjął z niego pryczę.
 - Jako że nasz ojciec to bóg podróżników, do naszego domku trafiają wszyscy zbłąkani i nieuznani herosi, więc zawsze mamy w zapasie kilka łóżek - powiedział.
 - A jeśli masz coś cennego, nie zostawiaj tego bez ochrony - poradził Connor. - Tutaj mieszka wielu złodziei.
 - Jaasne - skinęłam głową. Wręczyli mi zestaw powitalny (ręcznik, poduszkę, koc, szczoteczkę do zębów i szczotkę do włosów oraz czyste ubrania) i pokazali, gdzie jest łazienka. Poszłam tam.
        Pokoik był dużo mniejszy niż część sypialna domku Hermesa. Ale za to było w nim cieplej. Zrzuciłam stare ubrania i weszłam pod prysznic. Odkręciłam gorącą wodę, która natychmiast sprawiła, że moje mięśnie się rozluźniły. Odchyliłam głowę do tyłu, opierając ją o ścianę i pozwalając, żeby ciepłe strumienie zalewały mi twarz. Dawno nie byłam tak zrelaksowana. Ani sama w łazience. To jakaś nowość. Dziwne, że Fel albo Bel nie wleźli ze mną. Pewnie to MamaSam ich przytrzymał.
       Po półgodzinie wróciłam na swoją pryczę. Większość z dzieciaków już spała - tylko bracia Hood i kilkoro bardzo podobnych do nich nastolatków. Zamknęłam oczy wtulając nos w poduszkę.
 - Dobranoc, panowie - mruknęłam cicho.
 - Dobranoc - szepnął Satan.
 - Pchły na noc - dodał Beleth.
 - Kolorowych snów, Madness - powiedział Samael.
 - Słodkich koszmarów, Mad - zachichotał Azazel.
 - Śnij o mnie - zamruczał Belzebub.
 - Na litość matki Hery, idźcie już spać, gamonie - ziewnął Mefistofeses. - I nie rzucajcie się przez sen.
       Szybko zasnęłam.

       Rano obudził mnie chichot. Próbowałam stwierdzić, czy to śmiech tych głąbów z mojej głowy, czy raczej realnych osób. Otworzyłam jedno oko i zobaczyłam bliźniaków oraz Leona, stojących nade mną i szepczących coś między sobą. Valdez trzymał w dłoniach metalowe wiadro, w którym coś chlupotało. Jego mina mówiła, że zamierza to na mnie wylać. Zerwałam się i odruchowo wyrwałam mu wiadro z rąk, oblewając go jego zawartością. Wywołało to głośny wybuch śmiechu zarówno wśród kilkunastu obozowiczów obecnych w domku, jak i między moimi chłopcami. Lucyfer i Bel oznajmili, że są ze mnie dumni. Wyszczerzyłam się do Leona przepraszająco.
 - Sorry - rzuciłam beztrosko, patrząc jak się otrząsa z płynu. Pachniał jak pomarańcze, więc stwierdziłam, że to oranżada.
 - Za co to było? - spytał prychając śmiechem. Wzruszyłam ramionami.
 - Za sam fakt, że chciałeś mnie oblać - stwierdziłam. Bracia Hood tarzali się po podłodze.
 - Próbowałem obudzić cię pokojowo, a że się nie dałaś, to twoja wina - odparł dumnie.
 - Goń wiewiórkę, Valdez.
 - Złapałem jedną wczoraj - pokazał mi język. Jeszcze chwila i go huknę tym wiadrem przez łeb.
 - Szkoda, że cię nie pogryzła.
 - Śmieszna jesteś.
 - To ty ociekasz oranżadą.
 - A czyja to wina?
 - Twoja.
       Wzruszyłam ramionami i poszłam w podskokach do łazienki. Chłopcy przy mnie nadal się śmiali.
 - Widziałaś jego minę? Bezcenna - rechotał Belzebub. Wyobrażałam sobie, że zwija się ze śmiechu. Uniosłam dumnie głowę odkręcając wodę i myjąc twarz.
 - Nie było to zbyt miłe, Madness - skarcił mnie Samael. - Powinnaś pójść i go przeprosić.
 - MamoSam, spokojnie - zachichotał Tanny. Ciężko w to uwierzyć? A jednak: ta mała skała jaką jest Satan, zaczęła chichotać i przezwała Sama. - Chciał oblać ją oranżadą, zasłużył.
        Sam westchnął zrezygnowany i chyba wyszedł przez okno. Chwilę zajęło mi przygotowanie się do pierwszego dnia w Obozie Herosów. Potem wróciłam do chłopaków, którzy nadal śmiali się jak głupi. Leo nie było, najwyraźniej poszedł się umyć. Spytałam, co w takim wypadku mam zrobić, bo miał mnie oprowadzić. Travis podrapał się po brodzie i stwierdził, że chyba zaprowadzą mnie na śniadanie, a potem pójdę z Leonem.
       Pięć minut później siedziałam przy stole w pawilonie jadalnym obok bliźniaków i zajadałam najpyszniejsze papu, jakie można było stworzyć. Były pieczone kiełbaski, serek, dżemik i cała masa smakołyków, na których widok ślinka mi ciekła. Nałożyłam sobie na talerz wszystkiego po trochu, żeby spróbować każdej z potraw, ale wtedy ludzie zaczęli wstawać i podchodzić po kolei do trójnogu, na którym płonął ogień. Dziwne tu mają zwyczaje, ale o mało nie krzyknęłam z oburzenia, kiedy każdy wrzucał część swojego śniadania w ogień. Ktoś delikatnie szarpnął mnie w stronę tłumu, biorąc po drodze mój talerz.
 - To ofiara dla bogów - wyjaśniła mi spokojnie blondynka o szarych oczach. - Przy każdym posiłku spalamy trochę jedzenia i modlimy się, zadajemy pytania lub o coś prosimy.
 - Zdarza się, że ktoś dostaje odpowiedź? - spytałam unosząc ironicznie brwi. Let opowiadał o tym zwyczaju, tylko zapomniałam.
 - Prawie wcale - potrząsnęła głową. - Ale czasami jeśli masz szczęście, to może bogowie cię wysłuchają.
 - Może.
       Z braku laku podeszłam do trójnogu i spojrzałam w niebo. Mamo, kimkolwiek jesteś, proszę, daj mi jakiś znak, pomyślałam, czując się jak idiotka, bo raczej skoro przez kilkanaście lat się nie odzywała, to teraz też nie zrobi mi tej łaski.
 - Mads, mama cię kocha - powiedział po raz milionowy Sam. - Nie przyznając się do siebie, tylko cię chroni.
 - Jasne... dziecko bez rodziców, to bezbronne dziecko - warknęłam nieprzyjaźnie.
 - Nie tym tonem, moja panno! - skarcił mnie ostrzej, ale ja tylko machnęłam ręką i poszłam do stolika domku Hermesa. Na jednej ławie siedział samotny chłopak ubrany w spodnie moro, czarną koszulkę i glany do kolan. Krucze włosy miał przepasane srebrną błyszczącą bandaną. Nie przypomniałam go sobie z opowieści, ale wyglądał intrygująco. Usiadłam przy brzegu stołu i skończyłam w spokoju posiłek.
       Myślałam, że pierwszy dzień będzie obfitował w radosne powitania, ale nie. Zaraz po śniadaniu o mało nie zamordowałam Leo. No bo, na brodę Zeusa, kto normalny wrzuca nieobliczalnej osobie lód za koszulkę? Otóż, odpowiedź brzmi: właśnie Leo. Kiedy poczułam zimno na plecach, odruchowo odwróciłam się szybko do tyłu, uderzając go niechcący dłonią w nos. Ale zamiast mu współczuć czy go przeprosić, zaczęłam się śmiać jak opętana. Co tam, że mogłam go złamać albo coś, ważne, że dostał karę. Mnie się od tyłu nie atakuje, o!
 - Co za uderzenie - zachichotał, zasłaniając twarz. - Chodziłaś na jakieś sztuki walki?
 - Nie - odparłam po chwili zastanowienia. - Chyba, że liczyć codzienną wojnę o pączka z kolegą z sierocińca.
       Po raz pierwszy od wczoraj pomyślałam o Ricku. Bardzo zastanawiało mnie, co się z nim stało, ale nie miałam czasu na rozmyślania, bo Leo się ogarnął (nic mu na szczęście nie zrobiłam) i pociągnął mnie na zwiedzanie Obozu.
       Pierwsze, co zrobił Valdez, to przegonił mnie dokoła magicznych granic Obozu. Ruszyliśmy od sosny Thalii, której strzegł smok i skończyliśmy na niej. Gdy doszliśmy z powrotem, myślałam, że skręcę facetowi nogi w precel, żeby dał mi spokój. Dyszałam ze zmęczenia i byłam zlana potem, za to on nie wyglądał na zmęczonego. Dopiero się rozkręcał, bo po minucie odpoczynku oznajmił, że teraz idziemy na obiad, a potem pokaże mi arenę, ściankę wspinaczkową i strzelnicę.
       Nie przełknęłam ani kęsa, gardło miałam za bardzo ściśnięte zadyszką. Położyłam sie na ławie zajmując trzy miejsca i próbowałam odpocząć. Leo pojawił się przy mnie jak duch, a z tego co wiem, to Nico tak umie, nie Valdez.
 - Wstawaj, lecimy z tym koksem - oznajmił śpiewnie. Rzuciłam mu spojrzenie "Idź do diabła", ale wstałam, uśmiechając się lekko. Jego optymizm udzielał się każdemu chyba.
 - Koks to ja ci wsadzę w majtki i podpalę, zobaczymy jak wtedy zaśpiewasz, ptaszyno - zakpiłam, a on na to tylko jeszcze szerzej się uśmiechnął. W jednej sekundzie na jego dłoniach pojawiły się kule ognia. No, ale o tym to już mi Beleth nie wspomniał menda jedna. Szczęka opadła mi do samej ziemi. Chłopak zgasił ogień i palcem zamknął mi usta.
 - Ślinisz się, wiesz? - mruknął wesoło i ruszył dalej. Podreptałam grzecznie za nim, obiecując, że wieczorem zeklnę Leta za pomijanie tak istotnych szczegółów jak super moce niektórych obozowiczów.
       Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy zgodnie z planem była arena do ćwiczenia szermierki. Znajdowały się na niej niezliczone manekiny, mała szopa na narzędzia, w której miał być trzymany rynsztunek i kilku chłopaków większych ode mnie ze trzy razy. Żaden nie wyglądał przyjaźnie. Dwóch miało włosy wystrzyżone na rekruta, a trzeciemu sięgały do ramion. Każdy miał czarne, tylko ten z dłuższymi miał jedno pasemko grzywki czerwone.
 - Kto to? - mruknęłam do Leona tak, żeby mnie te wielkoludy nie usłyszały.
 - To Castiel, Jamal i Arik, synowie Aresa - wyjaśnił. - Nie podchodź do nich, zabiją cię za powiedzenie "dzień dobry".
       Pokiwałam głową i robiąc duży łuk, ominęliśmy trzech trenujących byczków, kierując się do ściany wspinaczkowej. Pluła lawą, więc już z daleka było widać ogień i słychać jęki nastolatków, próbujących pokonać przeszkodę. Po raz kolejny tego dnia zaczęłam zamiatać szczęką ziemię. Na ściance zwisała dziewczyna o piaskowych włosach do pasa, skręcających się lekko na końcach. Krzyknęłam do niej, ale nie zareagowała, więc rzuciłam się w jej stronę, żeby ją stamtąd zdjąć nim się sfajczy, lecz Leo zatrzymał mnie ze śmiechem.
 - To tylko Iris Keane, córka Hypnosa. Zasypiała już w o wiele dziwniejszych miejscach niż to - próbował mnie uspokoić. - Na przykład kiedyś szła sobie na kolację, ale nie dotarła, więc Chejron zarządził poszukiwania, a ona sobie smacznie chrapała na grzbiecie pegaza w stajni.
       Parsknęłam śmiechem. Mimo to nadal martwiłam się o tę dziewczynę. Ale jakimś cudem lawa ją omijała i nawet nie miała osmalonego ubrania. Leo odciągnął mnie i zabrał na strzelnicę, gdzie dzieci Apolla ćwiczyły się w łucznictwie. Obok na trawie siedziała ruda dziewczyna o wielkich zielonych oczach. O mało nie zapiszczałam z zachwytu, kiedy rozpoznałam w niej Rachel Elizabeth Dare, Wyrocznię. Uwielbiałam ją w opowieściach Leta, była mocno dziwna, ale za to ją uwielbiałam. Od rzucenia się jej na szyję powstrzymało mnie to, że uważnie przyglądała się jednemu z łuczników. Owemu chłopakowi, którego zauważyłam w pawilonie jadalnym. Strzelał lepiej niż wszystkie dzieci Apolla razem wzięte.
 - A to kto? - spytałam.
 - Aki - odparł Leo. - Mieszka w Obozie od kilku miesięcy. Jest najstarszym obozowiczem i nie jeszcze został uznany.
       Przeraziłam się. Co mnie, że on jest nieuznany! Przestraszyłam się, że jest starszy ode mnie i nieuznany, bo to mogło oznaczać, że też mogę być tak długo samotna.
 - Chodź, jeszcze pokażę ci nasz truskawkowy ogródek i łaskawie pozwolę ci pójść spać.
 - Dzięki, za to łaskawie ci nie przyłożę.
       Oboje się zaśmialiśmy głośno. Doprowadził mnie na pole, gdzie biegali ostatni satyrowie i kilkoro obozowiczów, ogarniających roślinki. Najśmieszniejsze było to, że pod stopami niektórych z nich pędy same rosły i wypuszczały owoce.
 - Te cudowne bachorki to dzieci Dionizosa - wyjaśnił Valdez. - W ich żyłach płynie raczej wino niż krew. Prawie zawsze zachowują się jak po wódce.
       Po słowie "bachorki" przestałam go słuchać. Wśród drobiących radośnie po polu kozłonogów zobaczyłam ostatnią osobę, jakiej się tam spodziewałam. W pierwszym momencie pomyślałam, że to Nico, ale po chwili dotarło do mnie, że widzę Ricka. Mojego słodkiego Ricka z wariatkowa. Urwałam się Leo i wywaliłam chłopca na trawę, tuląc go i śmiejąc się radośnie. Mały satyr się musiał zdziwić, bo dłuższą chwilę nie odpowiadał, tylko się gapił. Ale w końcu się ocknął i mnie lekko uściskał, mrucząc, że zawsze byłam kopnięta. Chwilę tak leżeliśmy, dopóki Leo nie podszedł, pytając, czemu duszę bogom ducha winnego satyra.
 - Hah, cześć, Leo - wykrztusił Rick, zrzucając mnie na trawę. - Pilnowałem Maddy w szpitalu, dlatego mnie dusi.
 - Aaaaa - zrozumiał Valdez, pomagając mu wstać. Ja oczywiście musiałam poradzić sobie sama. Tff... chamstwo. - No dobra, zobaczyłaś Obóz, to możesz iść spać, Madds, znaj łaskę pana.
 - O dzięki ci, wasza wysokość - zakpiłam, kłaniając się nisko. Zaczęliśmy się śmiać, a Rick patrzył na nas jak na wariatów. - To, o której jutro mam ci złamać nos?
 - Koło dziewiątej może być?
 - Jasne. Przygotuj dobry plan wycieczki. Dobranoc, Rick. Słodkich koszmarów, Valdez.
    Pomachali mi, gdy odbiegałam do domku Hermesa, żeby porozmawiać z Letem. Słońce zniknęło za wzgórzem.
    W domku Hermesa, co dziwne, było bardzo mało ludzi. W kącie zauważyłam bliźniaków Hood, więc usiadłam obok nich. Bazgrali jakieś cyferki w zeszycie z kucykami Pony na okładce.
 - Co robicie? - spytałam wesoło, zaglądając Travisowi przez ramię. Uśmiechnęli się zawadiacko.
 - Interesy - odparł tajemniczo Connor, zamykając przede mną zeszyt. - Prowadzimy handel wymienny wśród obozowiczów. Chyba, że masz drahmy, to też załatwimy ci co chcesz.
 - Czyli co na przykład? - zainteresowałam się. Poczułam, że temperatura w pokoju spadła. Duchy usiadły przy nas i założę się, że Lucyfer miał już w głowie szatański pomysł, żeby okantować synów Hermesa. - Lucek,  kanciarzy nie oszukasz.
 - Na przykład... możemy sprowadzić ci prawdziwą colę z kofeiną. Jak masz ochotę na batony to też da się zrobić - powiedział Travis. - W Obozie to zabronione, bo i tak mamy ADHD, więc kofeina i cukier nie są nam potrzebne. Co prawda są osoby, które świrują bardziej nawet bez naszych towarów. Taki Leo.
       Zaśmiałam się. Nagle coś mi wpadło do głowy.
 - Ej, podobno wszyscy nieuznani mieszkają tutaj, nie?
       Przytaknęli chórem.
 - Więc dlaczego ten dziwny chłopak... Aki... tu nie sypia?
 - Nie lubi ludzi. Na ogół biwakuje gdzieś w lesie albo nad jeziorem. Nikt tego nie rozumie, ale on twierdzi, że tak mu wygodniej.
 - Mhm... - mruknęłam lakonicznie, wstając z podłogi.
    Poszłam wziąć prysznic (a przynajmniej tak powiedziałam chłopakom) i usiadłam na zimnej podłodze, żeby w spokoju porozmawiać z duchami.
 - Let, czemu mi nie powiedziałeś, że niektórzy herosi mają jakieś specjalne moce? - spytałam lekko, wyobrażając sobie jak skręcam mu kark.
 - Wiedziałem, że prędzej czy później tu trafisz, nie chciałem psuć ci niespodzianki - parsknął śmiechem, głaszcząc mnie zimną, bezcielesną dłonią po głowie.
 - Gdybym mogła już wszyscy bylibyście martwi - stwierdziłam. Zel zaczął chichotać.
 - Ale my już jesteśmy martwi, Maddy.
    Rzuciłam zezem spojrzenie w stronę, gdzie prawdopodobnie siedział ten wstrętny robal. Jedynie zmęczenie powstrzymało mnie przed bezsensowną kłótnią. Ziewnęłam głośno, przeciągając się. Złapałam się brzegu umywalki, żeby wstać, ale stwierdziłam, że jestem zbyt śpiąca, więc położyłam się na podłodze i zasnęłam.

    Byłam w jakiejś dziwnej czarnej kulce. Trochę przypominała mi większą wersję kuli dla chomika. Tylko była z czarnego szkła, takiego jak używa się do przyciemnianych szyb w samochodach, a nie z przezroczystego plastiku. I nie mogłam w niej biec. Była ustawiona na marmurowym cokole w złotej misie zdobionej fikuśnymi ornamentami. Pomiędzy nimi przeplatały się litery z greckiego alfabetu, chyba tworząc jakieś zdanie. Próbowałam je odczytać, ale mi się nie udało. Za bardzo skupiałam się na pomieszczeniu, w którym znajdował się cokół. Była to okrągła komnata zbudowana z czarnego kamienia - może obsydianu? Nie wiem, nie znam się. Poza tym nie było w tym pokoju nic innego. Najdziwniejsze było to, że w tej kuli byłam jakaś taka zmniejszona. Usłyszałam kroki za wielkimi drzwiami z czarnego drewna z stalowymi okuciami. To mnie obudziło.

       Oczy otworzyłam w łóżku, przykryta kołdrą. Usiadałam, przeciągnęłam się ziewając i rozejrzałam się po pokoju. Nikogo nie było. Nie wyczuwałam też obecności demonów.
          Wyszłam z łóżka i nie zawracając sobie głowy czesaniem, wyszłam przed domek. Na granatowym niebie połyskiwały gwiazdy, a gdzieś między drzewami dostrzegłam płomienie. Okazało się, że to ognisko dokoła którego zebrali się wszyscy obozowicze, aby się pobawić, pogadać, pośmiać się i pośpiewać zajadając się pieczonymi kiełbaskami. Akurat byli na etapie wycia do księżyca, a najgorzej fałszował oczywiście Leo. Miałam ochotę wybuchnąć mu śmiechem w twarz, ale zobaczyłam podejrzliwie przyglądającego się mi Nico. Przeszedł mnie lodowaty dreszcz od jego bez emocjonalnego spojrzenia. Podeszłam do niego.
 - Czemu się tak na mnie patrzysz? - spytałam prosto z mostu.
 - Towarzyszą ci zmarli, ale ja ich nie widzę. Uważaj na nich - szepnął, patrząc mi w oczy twardym wzrokiem.
 - To moi przyjaciele, opiekują się mną - odparłam, mrużąc oczy. Jego spojrzenie złagodniało.
 - Chciałem mieć pewność, że wiesz, z czym masz do czynienia - powiedział spokojnie, uśmiechając się do mnie lekko.
 - Dziękuję za troskę - skinęłam głową, czując, że świat wiruje mi przed oczami. Zachwiałam się na Nika, który złapał mnie i podtrzymał.
 - Ej, wszystko w porządku? - spytał troskliwie jeden z chłopaków od Hermesa. Posadzili mnie na ławce.
 - Jasne, to nic takiego - zapewniłam ich, uśmiechając się szeroko. Jakoś nie miałam problemów z udawaniem, ale w myślach kazałam się demonom uspokoić, bo czułam jak przez nich szaleję.
 - Nadęty pajac - warknął Bel. W głowie go skarciłam, bo naprawdę lubiłam Nico. - Co? Prawdę mówię.
 - Zamknij się, Belzebubie - rozkazał głos Beletha. - Ta chłopak jest w porządku, był względnie miły dla naszej Maddy.
 - A ty co, moja mama, żeby mi mówić, co mam robić, Beleth?
 - Ej, a może zagramy w skojarzenia? -
wtrącił cicho Zel, jakby próbując ich uspokoić.
 - Nie mieszaj się w to, Azazel - poradził Tanny stoicko spokojnym głosem. - Panowie, nie żeby coś, ale obaj moglibyście się stulić.
 - A jak nie to co, mamusiu? - zaatakował go Bel, na co zacisnęłam oczy. Ognisko zaczęło niebezpiecznie strzelać iskrami pod niebo, płomienie urosły. Ławki zatrzeszczały upiornie.
 - Wszyscy macie się natychmiast uspokoić! - wrzasnął zdenerwowany głos Samaela. Pozostali przestali się kłócić natychmiast.
 - Dziękuję, Sam... - szepnęłam, otwierając oczy. Nico, Leo, ten chłopak od Hermesa i kilkoro innych herosów, w tym Aki, Iris i trzej synowie Aresa patrzyli na mnie z dziwnymi minami. Chejron właśnie podbiegał.
 - Maddy, dobrze się czujesz? - spytała Iris. W jej fiołkowych oczach zobaczyłam, że moje własne błyszczą niezdrowo.
 - Tak, już dobrze.
 - Kim jest Sam? - zdziwiła się Annabeth.
 - To nieistotne - potrząsnęłam głową szczerząc się radośnie. - Valdez, rzuć jakąś tłustą kiełbasę.
       Dostałam mięsa i kawałek chleba, które pochłonęłam w kilka sekund. Przez to stwierdziłam, że jestem jeszcze bardziej głodna niż przed chwilą. Podebrałam jeszcze trochę jedzenia Nico, kiedy powiedział, że nie chce mu się jeść.
 - Herosi, jutro urządzimy sobie bitwę o sztandar - zapowiedział Chejron po kolacji, na co wszyscy zareagowali z wielką radością. To była ulubiona gra obozowiczów. - A teraz z racji późnej godziny, wszyscy udajmy się do domków i odpocznijmy. Miłej nocy!
       Odbiegł kłusem w stronę Wielkiego Domu. Wszyscy powoli się rozchodzili, ale ja jeszcze siedziałam. Byłam skołowana i absolutnie niezmęczona. Nico i Leo bardzo długo nie chcieli mnie zostawić, uważając, że nie powinnam zostawać na noc, zwłaszcza że blado wyglądam. Valdeza przekonałam po dłuższej chwili, zapewniając, że za kilka minut pójdę do Dziewiątki. Z Nikiem poszło gorzej, bo on wiedział, czemu mi słabo. Z uporem maniaka twierdził, że powinnam jak najszybciej znaleźć sposób, aby pozbyć się demonów. Mówił tak poważnym tonem, że powoli mnie do tego przekonywał, ale nagle ogień wybuchł na dziesięć metrów w górę. Oboje odskoczyliśmy do tyłu.
 - Lucyfer! Belzebub! - wrzasnęłam przestraszona. - Spokój!
 - Nie będzie tak mówić! Nikt! Nawet syn Hadesa! - zawarczał groźnie Bel, przy czym zerwał się potężny wiatr.
 - Nawet jeśli ma wyjechany w kosmos miecz, nie ma prawa tak o nas mówić! - poparł go Lucyfer. Nie słyszałam sprzeciwu innych, więc chyba mieli takie samo zdanie.
       Zaczęłam się naprawdę bać, kiedy w tempie ekspresowym nad obozem pojawiły się gęste, czarne chmury i runą na nas grad wielkości małych ziemniaków. Wiatr targał nas za włosy i zrzucał nam na głowy mnóstwo małych i średnich gałązek. Zaczęły bić pioruny - waliły w ziemię jak w bęben. Zaczęłam wrzeszczeć na chłopaków, ale mnie nie słuchali. Ławka nagle się uniosła i poleciała prosto w Nika. Zawołałam, żeby go ostrzec i dzięki temu uniknął czołowego z drewnem. Skuliłam się obok chłopaka, który próbował jakoś wpłynąć na zachowanie duchów swoimi mocami dziecka Hadesa. Wszystkie przedmioty w pobliżu zaczęły wariować i nas atakować, więc chyba cała siódemka się wściekła.
 - DOŚĆ! - zawołał nagle jakiś mocny głos. Demony się uspokoiły. Ja i Nico, cali potargani, podrapani przez gałęzie i poobijani przez grad, spojrzeliśmy w tamtą stronę. Między drzewami stał wysoki chłopak z lśniącym czarnym mieczem w dłoni i patrzył nie na nas, tylko na coś za nami. Podejrzewam, że mniej więcej w tym miejscu stali chłopcy, ale jednak nie było możliwości, żeby ich widział. Może wyczuwał? Jego oczy błyszczały groźnie.
 - Aki - mruknął z niezadowoleniem Nico. Jaki z niego człowiek! Ja nie wierzę w tego chłopaka! Ten tu nam życia prawdopodobnie uratował.
 - Dzięki - powiedziałam wstając z ziemi. Chmury powoli rozchodziły się po niebie.
 - Co to było? - spytał od niechcenia brunet, chowając miecz. Wydawał się być mocno znudzonym tym zajściem.
 - Nic wielkiego, małe kłopoty - mruknęłam. - Dzięki, idę spać.
    I odbiegłam w stronę domku Hermesa, żeby uniknąć rozmowy z Nikiem o tym, że moi przyjaciele są niebezpieczni i zagrażają mojemu życiu, oraz aby Aki nie zadawał więcej pytań. Raz tylko zerknęłam za siebie, zauważając, że wzrok chłopaka wciąż mnie śledzi. Zwiałam.
    Dobiegając do domku, zawołałam:
 - Co to miało znaczyć, panowie?
    Nikt mi nie odpowiedział. Byli wściekli i obrażeni, więc pewnie mnie zostawili i poszli na plażę. Ciesząc się, że wreszcie mam ich z głowy, choćby na jedną noc, odetchnęłam z ulgą i weszłam do Dziewiątki. Od razu padłam na swoje łóżko, zamykając oczy. Nim zasnęłam, usłyszałam ciche:
 - Nie opuścimy cię, Maddy, nawet jeśli będziesz tego chciała - rozległ się szeleszczący głos Tanny'ego. - To nasza kara, a zarazem nagroda. Zostaliśmy do ciebie przywiązani.
 - Wyjaśnij mi to...
 - Nie teraz, idź spać... a rano udaj się do Chejrona, masz mnóstwo ran na rękach.
 - Ciekawe, czyja to wina - ziewnęłam i zasnęłam, cały czas czując pieczenie i ból.

       Rano obudziły mnie krzyki zdziwienia na pobojowisko, które duchy zrobiły wieczorem. Powoli wstałam i się ubrałam, starając się nie patrzeć na siebie. Zawsze robiło mi się niedobrze od widoku krwi, zwłaszcza swojej. Większość moich współlokatorów już nie spała i była na śniadaniu (lub sprzątaniu jak kto woli), ale kilka osób jeszcze smacznie chrapało. Podskoczyłam na dźwięk natarczywego łomotania w drzwi. Uderzenia były bardzo rytmiczne, układały się jakby w melodię. Przypominało to alfabet Morse'a. Otworzyłam drzwi o mało nie dostając pięścią Leona w nos.
 - Co się stało, Valdez, że już od rana usiłujesz mnie zaatakować? - zaśmiałam się. Jego zmartwiona mina po prostu mnie rozbroiła. Też się uśmiechnął, widząc, że jestem w tak dobrym humorze. Na szczęście schowałam ręce za plecy, aby ukryć rany.
 - A tak się zastanawiałem, czy przypadkiem nie porwali cię kosmici, bo miejsce po ognisku wygląda jak po lądowaniu statku-matka - powiedział lekko, rozluźniając się.
 - Myślę, że gdyby alieni istnieli, to raczej szukaliby ciebie, nie mnie - pokazałam mu język. - Znasz alfabet Morse'a?
 - Tak, mama mnie nauczyła jak byłem dzieckiem, a bo co?
 - Bo chyba nim pukałeś.
 - Mam tak, kiedy się denerwuję - wyjaśnił z rozbrajającą szczerością. - Chodź na śniadanie. I może mi opowiesz, co się wydarzyło, że tam taki bajzel jest?
 - Nie sądzę. Zaraz przyjdę, Leo, tylko muszę się uczesać.
 - I tak ci to nic nie pomoże - zażartował.
 - Poszedł! - zawołałam ze śmiechem, zamykając drzwi.
       Poszłam do łazienki, słysząc jak odchodzi śmiejąc się głośno. Nie zaczęłam się czesać, tylko ostrożnie zdrapywać niewielkie ilości zaschniętej krwi z rąk. Wyszło dobrze, bo zostały tylko nieznaczne zarysowania, więc było okay.
       Pobiegłam na śniadanie. Minęło szybko, nie działo się nic szczególnego, poza tym, że Nico i Aki rzucali mi podejrzliwe i lodowate spojrzenia.
       Po śniadaniu poszłam z Leo na trening szermierki. Jak się okazało, mam zero talentu do tej sztuki. Do wspinaczki po ściance jeszcze mniej, bo spadłam po dwóch metrach cała poparzona. Valdez miał ubaw, ale na szczęście nie słyszałam złośliwych chichotów moich opiekunów. A mimo to się martwiłam, że ich nie ma. To nie wróżyło nic dobrego.