piątek, 15 sierpnia 2014

Rozdział IV

            Stałam w jakimś długim korytarzu. Nie wiedziałam, co tam robię. Stałam bezmyślnie gapiąc się przed siebie w ciemność, na końcu której majaczyły mi otwarte drzwi. Za nimi rozciągał się jasny las – żółtawo-pomarańczowa poświata wskazywała na to, że jest środek jesiennego dnia. Czułam ciepły wiaterek wpadający przez drzwi do korytarza. Chciałam pobiec w tamtą stronę, ale byłam jak przyklejona do podłogi. Pochyliłam się, żeby rozwiązać buty i uciec bez nich, jednak gdy tylko dotknęłam sznurowadła, poczułam palący ból w lewej skroni. A zaraz potem mrowienie ramienia i nieprzyjemne uczucie pustki mną zawładnęło. Usłyszałam spanikowane głosy moich opiekunów, a potem jeszcze kilka innych.
 - Chejronie, czy nic jej nie będzie? – zapytał piskliwy głosik, jakby należący do wróżki. – Bardzo mocno oberwała.
 - Zachowaj spokój, Iris – poprosił głęboki, przyjemnie buczący głos. – Jak mówiłem, opatrzyłem wszystkie jej rany, gdy się obudzi, wszystko będzie dobrze. Castiel, masz wielkie szczęście, że Ekayon zdążył na czas ją wyłowić. Mogłeś ją zabić.
 - Ile razy mam przepraszać, Chejronie? – krzyknął wściekły męski głos. – Nie chciałem jej zrobić krzywdy, to nie moja wina, że się potknęła i spadła po tym cholernym zboczu do morza. Nie sądziłem, że obije sobie głowę i zemdleje pod wodą.
            Zaraz potem usłyszałam trzask zamykanych ze złością drzwi i bardzo delikatny głos, brzmiący jakby jego właścicielka była pod wpływem mocnych środków odurzających.
 - Chejronie, ty także powinieneś być spokojny – poradził. – Castiel naprawdę nie chciał nic złego jej zrobić. Zbyt surowo go traktujesz.
 - A ty jesteś dla niego zbyt pobłażliwa, Rachel – stwierdził Chejron. Rozległ się skrzyp przemieszczającego się wózka inwalidzkiego. – Castiel już nie raz sprawiał nam problemy, a ty wciąż go bronisz i udajesz, że jest niewinny. Ile razy ominęła go kara za przewinienia?
 - Ani razu, dyrektorze – przypomniał cicho jakiś mocny głos. – Za każdym razem, gdy Rachel wszczynała śledztwo, okazywało się, że Cas jest niewinny.
 - Racja, Percy – poddał się Chejron. – Przypilnujcie, Maddy. Muszę pomówić z Castielem.
            Znowu drzwi się otworzyły i zamknęły. Głosy ucichły, a ja znowu odpłynęłam.

            Śniła mi się walka. Stałam naprzeciw Castiela, którego pewna siebie mina sprawiała, że ze strachu miękły mi nogi. Natarł na mnie pierwszy tak szybko, że nie miałam szansy się przed tym obronić. Zwłaszcza, że na treningu uczyli mnie walki przeciw praworęcznym wrogom, a on był mańkutem, co znacznie utrudniało mi sprawę pokonania go. I tak miałam nikłe szanse, ale zawsze jakieś. Pierwsze co to dostałam rękojeścią w lewą skroń, cofając się przed kolejnymi dwoma uderzeniami, które wykonał w zastraszającym tempie. Nie wierzyłam, że taki wielki koleś umie się tak szybko i zgrabnie poruszać. A w walce ruchy Castiela wyglądały jakby tańczył. Uderzał mnie płazem miecza, chociaż mógł mnie zranić już dawno. Chyba tego nie chciał, ale mimo to napierał na mnie cały czas z uporem, malującym się na twarzy. Popychał mnie do zbocza wzgórza, a ja wytrwale parowałam jego ataki, starając się utrzymać na nogach. Miałam wrażenie, że to będzie najkrótsza walka w całej historii Obozu Herosów, co potwierdził mi cicho w głowie Beleth. Wcale nie poprawiło mi to humoru ani nie wzmocniło koncentracji. Nagle Castiel przestał atakować i przyjrzał mi się, opuszczając gardę.
 - Zamierzasz mnie może zaatakować? – spytał rozbawiony.
 - Tak – wydyszałam. – Czekam tylko na odpowiedni moment… a on jeszcze nie nadszedł.
            Chłopak bawił się przednio, patrząc jak jestem zmęczona. Stał i czekał, aż się pozbieram. To było bardzo honorowe jak na mój gust. Po kilku minutach wstałam i zacisnęłam mocniej dłoń na rękojeści sztyletu. Brwi Casa powędrowały w górę czoła, gdy zobaczył jak trzymam broń.
 - Po tym pojedynku powinnaś pójść na jakieś dodatkowe zajęcia szermierki, nawet nie umiesz dobrze złapać rękojeści – stwierdził, podnosząc miecz do góry.
 - Jak taki mądry jesteś, to sam mnie poucz – zaproponowałam, chcąc przedłużyć sobie czas na odpoczynek. Wybuchł śmiechem.
 - Myślisz, że nie mam nic lepszego do roboty, tylko uczyć jakąś nieuznaną smarkulę? Nie jesteś taka głupia, jak myślałem na początku, co nie znaczy, że zamierzam się z tobą zadawać.
            Potrząsnęłam głową, myśląc sobie, że ten bufon ma jakiś gen drażnienia ludzi. Wyprostowałam się, próbując oddychać głęboko. Zamknęłam oczy, a gdy je otworzyłam, prawie poczułam prąd, który przeszedł mnie od stóp do głowy, dodając mi energii. Zaatakowałam Castiela, celując w jego ramię swoim mikrym ostrzem. Kpiący grymas wykrzywił jego usta, a ciało chyba odruchowo wykonało unik, więc wpadłam z rozpędu na drzewo. Uderzyłam się w głowę, ale natychmiast odwróciłam się i spojrzałam mu w oczy. Tak poradził mi Lucyfer, a on się zna na walce podobno. Skoczyłam znowu do przodu, ale potknęłam się. O sznurówkę, której nie zawiązałam! Zaplątały mi się nogi, rozległy się krzyki widowni, a ja runęłam na ziemię. Upadłam na mokrą trawę. Kiedy próbowałam wstać, obsunęła mi się noga i stoczyłam się po zboczu. Przetoczyłam się po piasku, a na koniec wpadłam do wody. Pamiętam jeszcze okropne pieczenie na skroni i kolejny plusk. Zobaczyłam czarną czuprynę, a potem straciłam przytomność.

            Otworzyłam oczy.
 - Hej, śpiąca królewno – przywitał mnie radosny głosik. Elfie uszka, duże brązowe oczy i plątanina loczków nachylały się nade mną. Leo szczerzył się jak głupi, chociaż było w tym trochę ulgi. – Wyspałaś się?
 - To zależy, ile tak leżałam – odparłam, siadając. Czułam pulsujący ból w stroni. Dotknęłam jej palcami, wyczuwając opatrunek.
 - Tylko dwa dni, niektórzy miewali gorsze obrażenia – wtrąciła siedząca w kąciku Iris. Też wyglądała jakby właśnie się obudziła, co było bardzo prawdopodobne. – Pilnuj jej, Leonardo, idę po Chejrona.
 - Leo-co?
            Dziewczyna wyszła ze szpitala podskakując jak dziewczę na łące, nie odpowiedziawszy na pytanie Leona. Spojrzeliśmy na siebie rozbawieni, po czym poprosiłam go, żeby opowiedział mi, co wydarzyło się, kiedy straciłam przytomność. Zrobił to. Powiedział, że kiedy wpadłam do wody Aki skoczył za mną do wody i mnie wyciągnął, bo straciłam przytomność i sama nie mogłam wypłynąć. Tylko tyle przegapiłam.
 - Ej, a co jest z Castielem? Raz się przebudziłam i słyszałam, jak Chejron na niego krzyczy.
 - Trochę miał mu za złe, myśleliśmy, że coś ci się stało – wzruszył ramionami Leo. – Ale już jest w porządku, tylko Cas musi teraz trenować takie sierotki jak ty.
 - Dlaczego musi? Za karę?
 - Nie, sam się zgłosił. Uznał, że jeśli wszyscy nowicjusze walczą tak samo beznadziejnie jak ty, to niedługo przeżyją „na wolności” jak on to powiedział.
            Wywróciłam oczami. Bogowie, co za niereformowalny typ z tego Castiela. Muszę się z nim zobaczyć, ale Chejron chce się najpierw ze mną zobaczyć, więc siedziałam grzecznie w łóżeczku. Po kilkunastu minutach do szpitala wjechał Chejron na swoim magicznym wózku i zapytał, czy dobrze się czuję. Zapewniłam go, że wszystko jest ze mną w jak najlepszym porządku. Co ciekawe, nie uwierzył mi i kazał Leo zawołać Castiela. Sam podjechał do okna, wyglądając za nie z zamyśloną miną. Zupełnie odleciał.
 - Maddy! – zawył zrozpaczony głosik Azazela. – Maddy! Nic ci nie jest, ty żyjesz. Tak długo byłaś nieprzytomna. Bałem się, że cię już nie odzyskamy.
            Rozpłakał się.
 - Przecież spałam tylko dwa dni, uspokój się, Zel – poprosiłam szeptem.
 - To zrozumiałe, że się martwił, Madness – odezwał się spokojnie Beleth. – Nie tylko on. Wszyscy byliśmy bardzo zaniepokojeni twoim stanem zdrowia. Sam Chejron mówił, że być może stracisz pamięć.
 - I co my byśmy wtedy zrobili? – zakpił Bel. – Zapomniałabyś, jak bardzo nas kochasz. I jak bardzo lubisz się ze mną droczyć.
 - Nie, Plażowy Zboku, tego się nie da zapomnieć. Za bardzo zryłeś mi psychikę, żebym miała cię zapomnieć. Nieważne jak bardzo bym chciała.
            Cała siódemka wybuchła śmiechem, a ja nagle zachciałam ich przytulić. Do szpitala wszedł Castiel wciskając ręce w kieszenie. Jak zwykle miał nonszalancko potargane włosy i ponurą minę, ale na mój widok kąciki ust mu lekko drgnęły.
 - Cześć, krasnalu – odezwał się pierwszy, nim zdążyłam coś powiedzieć. – Fajnie, że się nie zabiłaś.
 - Potknęłam się o sznurówkę i się poślizgnęłam – mruknęłam, rumieniąc się. Będzie mi wytykał, że z nim przegrałam.
 - Wiem, widziałem. Dlatego mam dla ciebie prezent, jak już opuścisz szpital.
 - O, fajnie – nieźle mnie zaskoczył. Potrząsnęłam głową. – Podobno uczysz nowych walki.
 - Owszem, uznałem, że za długo nie pożyją, jeśli dostaną od Wyroczni misję. A Chejron uznał, że to dla mnie dobra kara za narażanie twojego żałosnego żywota.
 - Miły jesteś…
 - Tak – usiadł na brzegu mojego łóżka i się nachylił. – Tylko ta kara lepiej by się sprawdzała, gdyby nie sprawiała mi przyjemności. Założyłem wolontariat.
            Nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć. Castiel i wolontariat to dwa słowa, które ni w cholerę mi do siebie nie pasowały, nawet jeśli były faktem. Spytałam, na czym dokładnie ten wolontariat polega, więc mi wyjaśnił. On i grupka starszych obozowiczów zaprawionych w różnych dziedzinach walki założyli prywatną szkołę dla nowicjuszy, żeby ich przygotować na prawdziwe treningi indywidualne. Jego dwaj kumple pomagali mu w szermierce, Annabeth uczyła posługiwania się sztyletami, jakaś parka od Apolla robiła szkolenie z łucznictwa. Uznałam, że to świetny pomysł, żeby pomóc młodszym dzieciakom, a przy okazji sama z tego skorzystam.
 - Valdez nawet żartował, że to Szkoła Młodych Herosów imienia Mandess Insane, bo to z twojego powodu ją założyłem – zakończył wyjaśnienia Castiel, wstając z łóżka. – Więc jak już będziesz mogła walczyć, to zajrzyj do nas. Może cię czegoś nauczymy.
            I wyszedł ze szpitala w o wiele lepszym humorze niż kiedy do niego przychodził. Zerknęłam na zamyślonego Chejrona. Nie odezwał się słowem podczas tej rozmowy. Podejrzewam, że nawet nie zauważył, że Castiel tu był. Wyszłam z łóżka i podeszłam do niego.
 - Chejronie… czy coś się stało? – spytałam beztrosko. – Błądzisz myślami w chmurach.
 - Nie zawracaj sobie tym głowy, Mandess – uspokoił mnie, wciąż wpatrując się za okno. Odpowiedział machinalnie, zupełnie odruchowo. – Możesz już wrócić do domku Hermesa, panowie Hood się ucieszą.
 - Ale jeśli coś będzie nie tak, to powiadomisz obozowiczów? – na to nie odpowiedział.
 - Nie bój się, Mads, Chejron wie, co robi. Jeśli coś złego się zbliża, nie pozwoli, by dotarło do Obozu – zapewnił mnie Samael ciepłym głosem. Skinęłam głową, założyłam buty i wyszłam ze szpitala. W domku Hermesa panował rutynowy harmider, którego nie przerwało nawet moje wejście. Zobaczył mnie tylko Travis i podbiegł radośnie.
 - Siemasz, jak się czujesz? – spytał prosto z mostu.
 - Dobrze, mam wrażenie, że już nigdy nie zasnę. Wyspałam się za wszystkie czasy.
 - Odwiedzisz szkołę Castiela?
 - Obiecałam mu. Pytał się ktoś o mnie?
 - Nie, tylko cały Obóz – zażartował, obejmując mnie ramieniem. – Chodź, zaprowadzę cię.
            Poszliśmy na plac treningowy, gdzie przy każdym stanowisku stały po dwie, trzy osoby uczące walki daną bronią. Annabeth, Percy i (co ciekawe) Nico służyli radą przy sztyletach, Castiel, Jamal i Arik pomagali w szermierce, a łucznictwo prowadziły dzieciaki Apolla. Młodzi herosi byli bardzo zadowoleni, że dostali takie wprowadzenie uogólniające, które pomoże im wybrać dziedzinę, jaką w przyszłości będą doskonalić. Wszystkiemu z daleka przyglądał się Aki. Podeszłam do niego cicho, ale i tak mnie usłyszał.
 - Dobrze, że żyjesz – mruknął niezbyt zachęcającym tonem.
 - Też się cieszę. Czemu się tak patrzysz? Chcesz pomóc? – spytałam wesoło.
 - Nie.
            Skrzywiłam się na ten lodowaty głos.
 - To nie rozpraszaj uczniów, gapiąc się na nich jak wilk na jelenie.
            Odeszłam od niego szybko, żeby się na mnie nie rzucił. W podskokach podbiegłam do Castiela, który akurat poprawiał jakiemuś chłopaczkowi pozycję, mówiąc, że musi się wyprostować. Zachwycający widok, jak taki miły jest.
 - Umów się z nim, zamiast się nad nim rozpływać – zasugerował złośliwie Belzebub.
 - Taak! Może jest bogaty, więc jak już się z nim ohajtasz, to zostawi ci w spadku fortunę – zachichotał Lucyfer. Ta myśl mnie rozbawiła, ale kazałam mu się przymknąć.
            Zaczął się trening. Oczywiście Nico ze swojego stanowiska pilnował, żebym przypadkiem się nie przemęczała, ale było widać, że sam jest wykończony. A może on zawsze wygląda jakby nie spał od tygodnia?
 - Prezent jest w pawilonie jadalnym na twoim miejscu – powiedział Castiel wieczorem, kiedy rozchodziliśmy się do domków, żeby się odświeżyć przed kolacją. Skinęłam głową, co trochę zabolało. Mimo że na treningu nie czułam rany na skroni, to przy każdej przerwie ból rozrywał mi czaszkę.
            Na moim miejscu przy stoliku domku numer dziewięć stało kartonowe pudełko. Otworzyłam je i zobaczyłam w nim buty. Zwykłe czarne tenisówki bez sznurówek, bez rzepów, bez suwaków, bez niczego. Normalne wsuwane buty. Tyle, że o rozmiar za małe. Spojrzałam w stronę dzieci Aresa, gdzie Castiel najspokojniej w świecie przepychał się z braćmi, walcząc o ostatni kawałek jagnięciny. Wyglądał niesamowicie śmiejąc się i bawiąc przy stole. Jak nie on.
            Zauważyłam, że do Chejrona podbiegł jakiś mały satyr i szepnął mu coś na ucho. Centaur skinął głową i zawołał do nas:
 - Obozowicze, mam nadzieję, że wykonaliście moje polecenie, które dostaliście wczoraj.
 - Jakie polecenie? – szepnęłam do bliźniaków.
 - Mieliśmy wysprzątać domki na błysk. Chyba zauważyłaś, nie? – odparł również szeptem Connor.
 - No tak…
 - Za kilka minut będziemy mieć gości, z których każdy zostanie przydzielony do odpowiedniego domku. Proszę was, abyście traktowali przyjezdnych z odpowiednim szacunkiem.
            Siedzący samotnie przy stole Łowczyń Aki, parsknął cicho oburzony.
 - A kogo będziemy gościć, Chejronie? – zawołał Felix od stołu Dionizosa.
 - Za chwilę się przekonacie i jak mówiłem, macie traktować ich z …
            Prośbę przerwał mu krzyk.
 - Rzymianie!
            Nie wiem, kto krzyknął, ale od razu zrobił się wielki raban i szum. Wszyscy się zerwali i zaczęli biec do bramy obozu, by przywitać gości. Nawet przez ten hałas słyszałam dumne dźwięki trąb, obwieszczające przybycie legionu. Wlazłam Felixowi na plecy, żeby widzieć więcej. Rzymianie szli w zwartej kolumnie, po pięć osób w rzędzie. Pierwszy rząd wjechał na koniach. Na samym środku jechał jasnowłosy chłopak o niebieskich oczach, po jego prawej stronie jechała dziewczyna o czarnych oczach i włosach, po bokach jej konia szły dwa psy – jeden złoty, drugi srebrny. Obok dziewczyny jechał kolejny chłopak, duży o chińskiej urodzie. Po lewej stronie jasnowłosego chłopaka podróżowała inna dziewczyna o ciemniejszej karnacji, złotych oczach i brązowych włosach. Obok niej był jeszcze jeden chłopaczek. O wiele mniejszy i szczuplejszy o bladej cerze i platynowych włosach.
            Kolumna rzymska była imponująca. Żołnierze prezentowali się pięknie. To był najcudowniejszy widok na świecie. Reyna, Jason, Fran i Hazel im przewodzili, ale chłopaka obok nie znałam.
 - Przywieźli go… - rozległy się szepty. – Tego niebezpiecznego chłopaka…
 - Widzicie go?
 - Ale co on takiego robi?
 - Nie wygląda groźnie.
            Blady chłopak udawał, że nie słyszy ich komentarzy.
 - Felix, kto to?
 - Reyna kilka miesięcy temu mówiła, że dołączył do nich groźny chłopak. To on. Twierdzi, że nazywa się V, ale i tak ludzie za jego plecami mówią Venom.
 - Dlaczego?
 - Bo jest trujący.

            Nie zrozumiałam, o co chodzi, tylko wbiłam wzrok w chłopca. Spojrzał mi w oczy i dostrzegłam złowrogi błysk w jego źrenicach.